Wyprawy KTR Sigma trochę dalej od domu
Pozdrowienia z Krymu cz 1.
Przebywając przez godzinę na Aj - Petri czułem się jak Zeus stojący na Olimpie w doborowym towarzystwie Wiesi i Joli. Zamiast gromu w ręku moje przyjaciółki trzymały aparaty cyfrowe i w iście z reporterskim zacięciem rąbały zdjęcie za zdjęciem. Zeus na obrazie stoi w chmurach i widok ziemi ze szczytu jest mocno ograniczony. Nam szczęście sprzyjało od samego początku aż do powrotu. Aj - Petri jest to szczyt góry wynoszący się od morza na wysokość 1232 metrów i leżący na trasie Jałta - Ałupka.
Można się dostać albo dwoma kolejkami linowymi, lub dojechać wściekle krętą szosą. Wybraliśmy to pierwsze pomimo lęku wysokości u Joli i u mnie. Pierwszy etap to bułka z masłem, wysokość tylko dwadzieścia metrów, kilka podtrzymujących przęseł i po paru minutach przesiadka na drugą kolejkę.
Najlepiej mój strach obrazuje zdjęcie, gdzie trzymam się za głowę. Kolejka zawieszona jest tylko na jednej linie i prawie pionowo wznosi się na sam szczyt bez żadnych przęseł. Nazwałem to kolejką-windą. Odbywało się to dosyć szybko i tylko niewinne pytania Joli co się stanie gdy zabraknie prądu i inne powodowało u mnie prawie panikę. Pod koniec jazdy kolejka gwałtownie hamuje żeby nie uderzyć w ścianę skalną i zostaje wciągnięta pionowo. Zakończyło się szczęśliwie i tylko dwie rączki metalowe odbite na moich dłoniach oddawały stan moich odczuć.
Pisząc o szczęściu miałem na myśli także pogodę, która nam wiernie sprzyjała. Widok z Aj - Petri został mi w pamięci i zostanie na zawsze. Pełne słońce lekko przymglone czy to parowaniem słonej wody morskiej, czy już powoli zbliżającej się jesieni dodawało jeszcze więcej uroku widokom roztaczającym się wokoło. Stojąc na szczycie pionowej skały na wprost jest kamienna plaża i prawie błękitno- zielona woda nomen-omen morza czarnego. Po lewej stronie daleko w zatoce Jałta, po prawej ciągnące się szczyty gór, a odwracając się plecami do morza leży step po sam widnokrąg, po którym hasają jeźdźcy na koniach i wielbłądach. Parafrazując reklamy, cztery w jednym. Musiałem od tego zacząć bo krajobraz który nas otaczał zawsze był fascynujący, ale to było clou programu i spełnił aż w nadmiarze nasze oczekiwania.
Pomysł na wyjazd do Krymu był mój, ale przyznam że prawdziwym autorem był Irek. Planując wyjazdy na Litwę, Ukrainę, Łotwę i Estonię wspominał że następny wyjazd to będzie Krym i na deser w przyszłości Bajkał.
Opracowaniem trasy oraz miejsc które były najciekawsze podjęła się Wiesia. Także przygotowała cały kosztorys tzn. koszty transportu, noclegów, biletów wstępu (okazały się poważnym wydatkiem), a nawet takimi drobiazgami jak łapówki (na szczęście musieliśmy wydać całe cztery dolary). Całą stronę transportu wziąłem na siebie włącznie z wszelkimi ubezpieczeniami. Także przygotowałem bagażnik na dachu na trzy rowery. Jola obłożyła się przewodnikami, mapami i w trakcie przejazdów czytała nam całą historię zwiedzanych miejsc.
Planowo miało jechać 5 osób, ale dwie osoby odpadły z powodów osobistych, stąd rowery na dachu. Największym naszym problemem były noclegi. Mieliśmy załatwiony tylko w Tarnopolu a resztę zostawiliśmy na łut szczęścia. Przyszła pora zero i wystartowaliśmy z kilkoma zadrapaniami na lakierze. Nie zmieściłem się w bramę wjazdową na posesję gdzie mocowaliśmy rowery.
Przejazd przez Krościenko zajęło nam dwie godziny i tylko drobna scysja z ukraińskim celnikiem zepsuła mi humor. Wyjechałem trochę za szybko i na przywitanie uderzyłem potężnie kołem w dziurę - pierwsze przywitanie z ukraińskimi drogami. Jechaliśmy nocą żeby w drodze do Tarnopola zaliczyć Lwów. Robił się powoli dzień i gdzieś w małej mieścinie pogubiliśmy drogę. Wracając do tej prawidłowej uderzyłem dwoma kołami w taką dziurę że kołpak wyskoczył powyżej samochodu a ja miałem wrażenie że urwałem obydwa koła. Zakląłem i wściekły wyszedłem z samochodu spodziewając się najgorszego. Okazało się że i drugi kołpak odpadł prawdopodobnie przy pierwszy uderzeniu. Witaj na Ukrainie pomyślałem już z dużą obawą jak to dalej będzie. Nie wiem jak długo jechałem tą lokalną drogą przez koszmarne wyboje ale gdy wyjechałem na prawidłową już trasę do Lwowa to pierwsze minuty jechałem dwójką a dopiero później zacząłem używać resztę biegów.
Drogi na Ukrainie są podłe, pełne dziur na szczęście dużo mniejszych niż na początku, pełne wybojów, źle oznakowane a jazda i wyobraźnia ukraińskich kierowców może być przyrównywana tylko do polskich ułanów. Na Ukrainie nie ma żadnych reguł jazdy samochodem.
Panie we Lwowie zwiedziły w ekspresowym tempie cmentarz Łyczakowski oraz Orląt a później co ciekawsze miejsca na starówce. Ja w międzyczasie uciąłem sobie drzemkę, prowadziłem bądź co bądź 17 godzin. Pierwsze spotkania z życzliwością Ukraińców, którzy pozwolili mi zaparkować na parkingu dla supersamu, skorzystania przez wszystkich z toalety a proponując za to zapłatę, odpowiadali że są "bogaci" i tylko życzyli nam szerokiej drogi i dobrego wypoczynku.
Droga z Lwowa do Tarnopola była już przez Wiesię i mnie przerobiona na rowerach i mijaliśmy kilometr za kilometrem, góra - dół, góra - dół, od początku do samego końca, niedowierzając że podołaliśmy temu zadaniu. Dopiero jadąc samochodem zdaliśmy sobie sprawę ze skali trudności które musieliśmy pokonać.
Cała wyprawa przygotowana przez Wiesię była genialnie prosta. Po pierwsze data od 24 sierpnia do 15 września ma praktycznie same plusy. Gdy my jechaliśmy do danego miejsca na Krymie, rodziny posiadające dzieci w wieku szkolnym pakowali się do powrotu. Ceny z końcem sierpnia gwałtownie opadały a pogoda jak z kartką w kalendarzu po 12 września lekko się załamała spadając z 27°C w cieniu do 22°C. Woda w morzu jak w wannie i wrażenie po wyjściu z wody że powietrze jest dużo zimniejsze. Drugie ważne założenie - przybyć do danej miejscowości do południa i jak najszybciej załatwić najlepsze ale i najtańsze miejsce pobytu. Gdy to zostanie dobrze wykonane to zrobić z tego bazę i zwiedzać najciekawsze miejsca, zamiast wynajmować kwatery w kilku miastach które są w pobliżu. Trzecie założenie Wiesi - zwiedzanie, w tym wypadku początek od miasta Teodozja, końcówka Krymu, niedaleko granicy z Rosją, a następnie wzdłuż wybrzeża jadąc do góry i zakończenie - wypoczynek i byczenie się na plaży Sztormoje. Czwarte założenie nas wszystkich - nie bać się Ukrainy i między bajki wsadzić bandytyzm. Ludzie okazali się bardzo życzliwi i chętnie pomagają bez żadnego wynagrodzenia a nawet odmawiają jakąkolwiek zapłatę.
Do Tarnopola pokonaliśmy 1000 kilometrów, zostaliśmy życzliwie przywitani i to co nas miło zaskakiwało przez cały pobyt. Wszystko otwarte, lodówka doskonale zaopatrzona w żywność dostępna całą dobę, napoje w każdej ilości, doskonałe posiłki. Po prostu pełne zaufanie. Dom Misjonarza prowadzony przez pogodnego a także zapalonego rowerzystę księdza Maliga jest godny polecenia.
Wypoczynek i na drugi dzień do pokonania następne tysiąc kilometrów - konkretnie do Teodozji. Jazda po ukraińskich na szczęście bardzo szerokich drogach to wieczne staccato kół po wybojach. Od czasu do czasu prosta wyprofilowana szosa oraz 40 kilometrów jazdy autostradą dają namiastkę luksusu ale i natrętną myśl co dalej. Żeby być do południa na miejscu, zdecydowaliśmy się na nocną jazdę. Oświetlenie samochodów to następna możliwość wykazania inwencji przez ukraińskich kierowców. Od długich świateł, wzmocnionych przeciwmgielnymi, dodatkowo dołożonych szeregowo na dachu samochodu, do kompletnie ciemnych świecących jak robaczki świętojańskie słabiutkich żarówkach w kolorze czerwonym lub niebieskim.
Jola zastrzegła że nie może prowadzić nocą i wypoczywała z tyłu a my z Wiesią robiliśmy zmiany. Gdy tylko nastąpił świt a byliśmy już na półwyspie, z ogromną wdzięcznością oddaliśmy kierownicę Joli i padliśmy jak kawki. Ja sobie osobiście przyrzekłem że to ostatnia jazda nocą po Ukrainie.
Jesteśmy w końcu w Teodozji, jak najszybciej poszukać lokum i wypocząć chociaż parę godzin. Stanęliśmy naprzeciw plaży gdzie znajdowało się pole namiotowe. Szlaban, plaża zaśmiecona a mężczyzna w baraku uprzejmie nas poinformował że rozbicie namiotu kosztuje 6 hrywien, a na pytanie gdzie ubikacje zatoczył ręką w stronę krzaków. Dziewczyny poszły do luksusowego pensjonatu i wróciły z wiadomością że doba w domku kosztuje 400 hrywien. Uważałem że stanowczo za drogo. Zaproponowałem 200 hrywien ale bez rezultatu. Skierowano nas do prywatnej kwatery za parę hrywien. Bez zastanowienia odmówiliśmy pomimo naprawdę niskiej cenie. Po pierwsze żeby skorzystać z lokum byśmy musieli gruntownie posprzątać a nie po to przyjechaliśmy taki szmat drogi. Następny pensjonat i dobre warunki za 30 $ za nas troje. Wiesia planując noclegi brała pod uwagę po 15 $ od osoby jako maksimum.
Kupiłem szampana i wieczorem po kąpieli w morzu, w bardzo ciepłym morzu strzelił korek oznajmiając nasze przybycie i początek zdobywania Krymu. Przed wiekami to Tatarzy odwiedzali nasze ziemie, chociaż to trudno było nazwać zwiedzaniem a obecnie przyszła na nas kolej.
Pozdrowienia z Krymu cz 2.
W drugim dniu pobytu Wiesia zafundowała nam niezłą rozrywkę. Dzień wcześniej spojrzała na mapę, szybko obliczyła, że od morza czarnego, (pensjonat był przy samej plaży) do morza azowskiego dzieli nas tylko 35 kilometrów. Dzień piękny, słoneczny, ubraliśmy lekkie rowerowe ciuchy i hajda do przodu. Łatwo powiedzieć, ale z wykonaniem już było gorzej. Damski wiatr (piździło nieprzeciętnie) oczywiście prosto w twarz i pod górę. Wiesia popędziła do przodu i tylko nieznacznie obserwowała nas czy w ogóle jedziemy. Obawiała się usłyszeć słowa krytyki lub co gorsza rezygnacji z dalszej jazdy. Przed samym wyjazdem z miasta krzykiem zatrzymaliśmy ją i zrobiliśmy zakupy - głównie woda mineralna. Spojrzeliśmy na szosę i miękko nam się zrobiło w nogach. Przed nami do horyzontu upierdliwe wzniesienie i wiatr wprost szalejący od dwóch mórz. Wiesia wystartowała jak torpeda, wysforowała się o kilkaset metrów i miała idealny spokój z nami. Tempo było zawrotne, niecałe 10 km/godz. i tylko przekleństwa, które mełłem w ustach trochę mi pomagały. Także wysiłek i desperacja Joli motywowała mnie do dalszej jazdy. Step, który nas otaczał, jakaś niewydarzona słabiutka, ostra, rudawa trawa, podobno nazwana rdestem i pustka aż do bólu. Nic, kompletnie nic godnego do zauważenia, absolutne uczucie osamotnienia pomimo miłego towarzystwa. Parę dni przebywania na tym pustkowiu i wizyta u psychiatry zapewniona.
Nie wiedziałem, że ucieszy mnie widok paru kóz jedzących to rosnące dziwactwo. Na szczęście dla nas po 20 kilometrach skręciliśmy na krzyżówce w drogę prowadzącą do morza azowskiego. Tam przynajmniej rosły drzewa może niezbyt duże i początek winnicy. Oczywiście byśmy nie byli sobą żeby nie spróbować rosnących winogron. Smakowały nadzwyczajnie. Po trzech godzinach koszmarnej jazdy, rekompensata. Piękna duża żółta a przede wszystkim piaszczysta plaża i wspaniałe przybojowe fale. Dlaczego takie ważne że piaszczysta, bo wzdłuż brzegu morza czarnego od Teodozji do Eupatorii są tylko plaże skalne a wejścia do wody usłane są głazami.
Z radością poszliśmy się kąpać i kołysać w rytm fal. Ciekawostką były opalające się krowy, które po okresie wypoczynku podchodziły do koszy od śmieci i "na obiad" wyjadały resztki wyrzuconego jedzenia. Jola uwieczniła te wydarzenia na zdjęciach. Plaże piękne, ale zaniedbane, pełno śmieci i różnych butelek - a szkoda. Powrót dużo łatwiejszy, tylko ogromne chmury dymu unosiły się nad tym smutnym stepem. Mieszkańcy podpalają trawę i w ten sposób porządkują teren nie patrząc, że przy okazji płonie wszystko co jest na drodze.
Wspomniałem o tym, bo nasz pensjonat leżący przy wysokich wysuszonych szuwarach znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie a morze tym razem ognia otaczało nas przez parę godzin. Na szczęście właściciel posiadał własny hydrant i z wielki oddaniem gasił płomienie strzelające na parę dobrych metrów w górę aż do przyjazdu strażaków. Rachityczny wiekowy pojazd, niemiłosiernie cieknące węże i tylko odwaga i samozaparcie strażaków, którzy, stawili czoła temu groźnemu żywiołowi, dała rezultat w postaci ugaszenia pożaru. Otworzyliśmy na zakończenie tego niesamowitego dnia butelkę wina i wypiliśmy na dalszy już, bardziej szczęśliwszy pobyt.
Pozdrowienia z Krymu cz 3.
Trzeci dzień bardzo słoneczny, gorąco i pomysł - jedziemy ponownie nad Morze Azowskie. Sprzeciwiając się trochę zamiarom Wiesi żeby jak najwięcej wykorzystywać rower, zdecydowaliśmy z Jolą aby dotrzeć tam samochodem. O dziwo Wiesia przyjęła to nawet z ulgą - widocznie wczorajsza wyprawa jej także dopiekła. Jazda przez ten przeraźliwie pusty teren, wśród mocnych zawirowań powietrza, która trwała niecałe pół godziny to prawdziwa frajda. Morze nas nie zawiodło, nieco mniejsza fala i powtórne spotkanie z dwoma starszymi paniami - wczasowiczkami z Moskwy. Na Krymie praktycznie rządzą Rosjanie i ogromna większość przyjeżdżających to właśnie oni.
Od samego początku poznawania Krymu i automatycznie kontaktu z ludźmi, symptomatyczne były koneksje prawie wszystkich poznanych nam osób, czy to związanych poprzez rodzinę z Polską, czy w ostateczności przez handlowanie na stadionie 10-lecia w Warszawie. Wracając do pań, jedna z nich miała babkę Polkę i ogromny do nas sentyment. Czuliśmy się dobrze bo byliśmy traktowani z atencją i bardzo nam to pasowało. Po parogodzinnym plażowaniu wracając do Teodozji postanowiliśmy dotrzeć statkiem po Morzu Czarnym do Złotych Wrót. Wiesia miała program tak ustawiony że zwiedzanie danego miejsca dzień wcześniej lub dzień później nie miało znaczenia.
Morze błękitno - zielone, woda przezroczysta, lekka boczna fala i niesamowite widoki. Rejs trwał 4 godziny a panorama jak w kalejdoskopie lub na filmie ciągle się zmieniała i fascynowała swoim surową, może mało przyjazną ludziom, ale piękną przyrodą. Złote wrota swą nazwę zawdzięczają wieczornym promieniom słońca, które pod kątem padając na skałę usianymi płatkami żelaza dają złoty odblask a z kompozycją zielonej wody dają wrażenie meteoru na chwilę przed zanurzeniem w odmętach morza.
Każdego dnia kolejno kupowaliśmy tylko i wyłącznie krymskie wina, oczywiście po degustacji, a taka możliwość była prawie na każdym straganie i tradycyjnie wieczorem przed spaniem wypijaliśmy za każdy udany dzień. Czwarty dzień to wyjazd do Sudaku i po drodze zwiedzanie Koktebelu. Przyjazd w samo południe i szukanie lokum. Pierwsze kwatery może i eleganckie ale właściciele jacyś mało przyjaźni. Postawiłem samochód przed jakąś bramą i wysiedliśmy z zamiarem znalezienia pomieszczania na piechotę. Stojący w pobliżu nas mężczyzna, zwrócił mi uwagę że postawiłem kolizyjnie pojazd, blokując wyjazd i narażając się na stłuczkę. Dziękując za życzliwą pomoc spojrzeliśmy na siebie - po co pytać dalej jak może ten człowiek nam pomoże. I pomógł.
W ciągu paru minut odwiedziliśmy jego przyjaciela, który nam odmówił. Największym problemem okazał się dwu - trzydniowy wynajem. Niezrażony nieznajomy - po paru chwilach prawie przyjaciel, kazał nam jechać za swoim samochodem. Początkowo przybyliśmy do jego domu, ale dostaliśmy od jego żony odmowę. Z lekką krępacją zaproponował nam zamieszkanie i jego mamy (babuszki). O tym marzyliśmy, urocze miejsce w dużym ogrodzie. Dostaliśmy do dyspozycji dwie altanki, ubikacja i prysznic na dworze. Babuszka zaproponowała po pięć dolarów od osoby i jeden cały dolar za parkowanie samochodu wraz z rowerami. Altanki były oplecione czarnymi już dojrzałymi winogronami a wokoło - widocznie moje ulubione słowo - morze kwiatów.
Pozdrowienia z Krymu cz 4.
Dzień piąty - obudziło nas świeże i pachnące powietrze a mikroklimat w altankach wzorcowy i to bez pomocy klimatyzacji. Także odświeżająco działała na nas wszystkich kąpiel pod prawie lodowatym prysznicem. Babuszka zapomniała powiedzieć, że woda jest ogrzewana przez słońce w zbiorniku umieszczonym na dachu, a o ile się orientuję w nocy ono nie świeci. Za każdym razem krzyczałem - dzięki Tobie babuszko będę żył sto lat. Lekkie śniadanie z dużą ilością arbuza, melona, winogron i wyjazd rowerami na zwiedzanie Sudaku. Objeżdżając miasto przypadkowo trafiliśmy na park krajobrazowy. Zaparkowaliśmy nasze pojazdy pod czułym wzrokiem Pani, która sprzedawała bilety wejściowe i poszliśmy zdobywać góry.
Będąc cały czas nad morzem spędzaliśmy codziennie po parę godzin w górach i to odpowiadającym naszym Karpatom. Jola i ja mając lęk wysokości przeżywaliśmy to bardzo mocno i tylko niezłomna postawa komandora - Wiesi nie pozwalała nam rezygnować z dalszej wędrówki. Żeby zażyć kąpieli musieliśmy pokonać opadającą niby dróżkę, następnie karkołomne wejście do wody i niezwykle trudne chodzenie po śliskim skalistym dnie. Wypoczynek w takich warunkach dla przeciętnego mieszczucha byłby nie do przyjęcia - a nas to świetnie bawiło. Według planu zwiedziliśmy twierdzę wybudowaną przez Genuaczyków i zdobywanie szczytu odbyło się według ustalonego schematu. Wiesia zdobyła szczyt warowni, ja dwie trzecie, Jola połowę. Wieczorem była smaczna jajecznica przygotowana zgadnijcie przez kogo - oczywiście Wiesię, owoce i to w dużych ilościach, był szampan i wino. Ja ryzykując dyplomatyczny konflikt z babuszką udekorowałem to wszystko kwiatami z ogrodu.
Dzień szósty - nawet pojawiające się na niebie chmury nie powodowały obaw co do pogody, chociaż jak się później okazało, aura przez godzinę pokazała nam swoje możliwości. Ale po kolei. Planowany wyjazd do Nowego Świata dostarczył nam emocji co niemiara. Budowniczowie absolutnie zlekceważyli sobie wszystkie kanony tworzenia dróg i tak jak prowadziła płaskorzeźba terenu, tak prowadziła wąska nitka asfaltu, pionowo w górę, pionowo w dół. Wjeżdżając na wzniesienia drogi, niewiadomo czy będzie zakręt w lewo, czy w prawo - a może prosto. Widząc przepaście musiałem trzymać mocno nerwy na wodzy a także na kierownicy bo jadąc osobowym samochodem miałem problemy z pomieszczeniem się na okrutnie powykręcanej trasie. Jedno spotkanie z autobusem i milimetry przy mijaniu podnosiły resztki włosów na mojej łysej pale.
Na miejscu wynajęliśmy studenta jako przewodnika i to za niemałe pieniądze, który oczywiście mówił tylko po rosyjsku. Kto tłumaczył - zgadnijcie - już wiecie - tak, Wiesia. I znowu nachodziliśmy się po górach i tylko zapierające dech w piersiach widoki rekompensowały strach Joli i mój. Gwoli ciekawostki najwyższy szczyt gór Nowego Świata służył jako trampolina do skoku w przepaść dla niewiernych żon - oczywiście bez entuzjazmu z ich strony. Grota Galicyna twórcy i propagatora szampana i win krymskich służyła jako ogromna piwnica i przechowalnia tego dobrego trunku. Tam zastała nas gwałtowna z piorunami ale na szczęście krótka burza. Powrót już w kałużach wody, naprędce zrobionego błota, także nie należał do łatwych, Po zakupach szampana i różnych win szczęśliwy powrót.